Ulicznik Sanyi, ma 8 lat, łobuziak na swoją miarę, w domu burdel na kółkach, jedno łóżko dla wszystkich, a w tych wszystkich jest nawet babcia staruszka. Metodą wychowawczą jest bluzg lub przez łeb, ale nie że jakiś toksyk, po prostu opierdol jest formą komunikacji. Bluzganie jest też rodzajem żartu „ty debilu zjebany matole”, „ty gruba świnio” takie tam domowe heheszki.
Ulicznik na swojej ulicy spotyka reżysera skejta, który różnych mieszkańców ulicy filmuje, gada sobie z nimi, zadaje im pytania. I jakoś im klika znajomość i spędzają czas razem, dzieciak zapatrzony w reżysera, no bo go nie bije, nie bluzga, pizzę zamówi, słucha co ma do powiedzenia i tak się szwendają. Czas mija Sanyi jest już nastolatkiem, jest silniejszy, ma marzenia i plany, ale też łobuzuje, film mu się urywa, takie życie na stretcie wciąż, tylko możliwości rozrabiania większe, bo matka nie każe wracać o 7mej.
Bardzo dobry film, reżyser jest w nim zaprzyjaźniony z rzeczywistością, którą filmuje, filmuje ją mądrze, uważnie, z czułością i nadzieją na lepsze. 10 lat kręcenia historii daje ciekawy obraz chłopaka z Budapesztu. Wizualnie i dźwiękowo też dzieje się świetnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz